Na trocie na drugi koniec Polski! [RELACJA]

2023-02-23
Na trocie na drugi koniec Polski! [RELACJA]

Jeszcze na początku stycznia, chcąc jakoś wykorzystać noworoczny entuzjazm i przyspieszyć otwarcie sezonu, wybraliśmy się na drugi koniec Polski. Za cel obraliśmy sobie trocie, a za łowiska: Wieprzę, Grabową i Bałtyk. Na obławianie zachodniopomorskich rzek skusił nas Andrzej Laszuk z firmy Robinson, który wychował się nad tamtymi wodami i chętnie służył nam radą i pomocą.

Nie mieliśmy złudzeń – wiedzieliśmy, że styczniowe połowy są trudne – ale nie sądziliśmy, że aż tak. Napotkaliśmy problem już na etapie pakowania zimowej odzieży i potrzebnego sprzętu. W końcu szarpnęliśmy na wyprawę naprawdę daleko od domu, a każde przeoczenie mogłoby spowodować przykre konsekwencje, które ciągnęłyby się za nami przez cały wyjazd. Sama podróż też nie należała do najłatwiejszych, bo przejechaliśmy dosłownie całą Polskę (z lekkim nakładem drogi wyszło prawie 900 km), ale czego się nie robi, żeby jak najwcześniej rozpocząć sezon!

Dzień pierwszy: zmagania nad rzeką Wieprzą

Już nad Wieprzą, w miejscowości Sławno, warunki dały nam popalić. Pogoda okazała się kapryśna – niby czasem przebijało się słońce, ale generalnie była szarówka i od rana kropił deszcz. Oczywiście sama Wieprza kompletnie różni się od naszych górskich rzek – jest dosyć mętna, a na jej dnie dominują piasek i pojedyncze otoczaki; widać też sporo gałęzi. Z kolei silny nurt i tendencje do meandrowania sprawiają, że momentami trudno się zorientować, w którym kierunku płynie woda. Jednocześnie od razu dostrzegliśmy, że dobrze rokujących miejscówek jest cała masa. W zasadzie za każdym zakrętem kryło się coś z potencjałem.

 

Próbowaliśmy szczęścia na różne przynęty (głównie woblery, wahadłówki i wirówki); łowiliśmy na długie wędki, które pozwalały na operowanie z brzegu i na prowadzenie przynęt wzdłuż zielska. Mimo to efekty naszych starań nie powalały. W pewnym momencie Piotr trafił na obiecującą rynnę – niestety był to tylko fałszywy trop, podobnie jak zwalisko wypatrzone przez Kubę. Teren nie był zresztą najłatwiejszy. Wokół rozciągały się siedliska bobrów, a do tego musieliśmy zachowywać przepisową odległość od pobliskiej elektrowni (50 m). W odróżnieniu od przyzwyczajeń z naszych rejonów, postanowiliśmy ruszyć nie w dół, a w górę rzeki.

 

 

Porady lokalnego eksperta

 

Po kolejnej zmianie miejscówki wreszcie spiknęliśmy się z Andrzejem, który na wędkowaniu na Wieprzy zjadł zęby. Nasz lokalny ekspert uraczył nas wskazówkami na temat połowu troci – zwrócił na przykład uwagę na to, że wybiera woblery i obrotówki z pomarańczowymi akcentami; wyjaśnił też, jak rozpoznać trociowe gniazdo i w jaki sposób prowadzić przynętę (za szybko się nie poddając). Więcej przemyśleń znajdziecie w relacji wideo, którą opublikowaliśmy już na YouTube. Obłowiliśmy piękny łuk rzeki i ustaliliśmy, że koło 15:00 pora na zbiórkę na parkingu. Odeszliśmy stamtąd blisko 3 kilometry, więc czekał nas długi spacer.

 

Choć wiele się nauczyliśmy, a tysiące powalonych drzew i podmyte jamy wyglądały tak obiecująco, wróciliśmy do samochodów z pustymi rękami. Przez cały pierwszy dzień udało się trafić tylko jednego pstrąga (który od razu uciekł w swoją stronę); nie odnotowaliśmy nawet żadnego brania. Mimo to rzeka była na tyle piękna, że zakończyliśmy dzień w dobrych humorach, a nazajutrz znowu podjęliśmy rękawicę – tym razem nad samym morzem.

 

Dzień drugi: wycieczka nad Bałtyk

 

Na szczęście poranek przywitał nas już bez deszczu. Plan był jasny: chcieliśmy przyczaić się na srebrniaki, czyli ryby żyjące w morzu i wchodzące do rzek. Mieliśmy do pomocy Andrzeja, którego oderwaliśmy od jego ulubionej Wieprzy. Zestaw trzeba było zarzucać na dość daleką odległość (ok. 80 m), ustawiając się bokiem do fali – niestety, nie przynosiło to większych efektów. Po pewnym czasie, zmęczeni silnym morskim wiatrem, wróciliśmy do rzeki, w okolice Jazu Gwiazdowo.

 

Generalnie staraliśmy się pozostawać w ciągłym ruchu i typować miejscówki o największym potencjale – takie jak zwaliska drzew czy zwolnienia nurtowe. W ten sposób przebyliśmy kilka kilometrów, obławiając i łąkowe, i leśne odcinki rzeki. Andrzej potwierdził nasze przypuszczenia i zdradził nam, że o ile na srebrniaki najlepiej sprawdzają mu się wirówki rzucane pod prąd, to w przypadku keltów najlogiczniejszą opcją będzie jaskrawy, pływający wobler o agresywnej pracy.

 

Niestety mimo pięknych miejscówek i świetnie dobranego sprzętu zakończyliśmy kolejny dzień bez ryb. Cóż, tak też się zdarza – raz uda się połowić, a innym razem wszystko jest na „nie” i jesteśmy zmuszeni zejść z wody o suchym kiju.

 

 

Dzień trzeci: powrót nad morze i Grabowa

 

Trzeci dzień wyzwania rozpoczęliśmy na plaży w okolicach miejscowości Darłowo. Do powrotu nad Morze Bałtyckie skłonił nas południowy wiatr, który nieco zmienił postać rzeczy: obstawialiśmy, że przy cofniętej wodzie będzie nam łatwiej oddać dalekie rzuty i skusić rybę do ataku. Przewiało nas za wszystkie czasy, ale ryby, jak na złość, nie dopisały.

Nie jesteśmy z tych, co łatwo się poddają, więc przenieśliśmy się nad nowy ciek wodny: rzekę Grabową. Kuba wciąż miał na celowniku trocie, a Piotr postanowił spróbować szczęścia z pstrągami. Zmienialiśmy przynęty i stanowiska, przemierzaliśmy podmokłe łąki i lawirowaliśmy wśród powalonych drzew – bez skutku. Nie pomogło skradanie, rzucanie przynęt zza drzew ani ryzykowne balansowanie na śliskich konarach. W pewnym momencie Piotr wyczuł znajome puknięcie i chwilowo odzyskał nadzieję, ale niestety okazało się, że to jedynie zaczep. Po tym, jak straciliśmy kilka przynęt, zamknęliśmy kolejną dobę zmagań z wynikiem 3:0 dla ryb.

 

Dzień czwarty: pożegnanie z pomorskimi rzekami

Ostatni dzień naszej wyprawy był już walką o honor. Przenieśliśmy się na uregulowany odcinek rzeki Grabowa i z nową energią zabraliśmy się do roboty. Wiedzieliśmy już, że nie są to tereny dla wędkarzy w gorącej wodzie kąpanych, i że uratują nas tylko cierpliwość, koncentracja i stoicki spokój. Pomorskie rzeki wymuszają bardzo techniczne łowienie, a każdy nieprecyzyjny rzut może się skończyć na drzewie. Oczywiście ma to swoje zalety, na przykład uczy dokładnego zarzucania i wykorzystywania pewnych cech przynęt (w tym ich pływalności). Zresztą – piękne widoki, cisza i możliwość obcowania z naturą w dużym stopniu rekompensują brak ryb, a nadzieja, jak zawsze, umiera ostatnia.

W pewnym momencie do porywistego wiatru dołączył deszcz. Wiedzieliśmy jednak, że za kilka godzin zawiniemy się z powrotem, więc postanowiliśmy walczyć do końca. Z informacji uzyskanych od miejscowych wędkarzy wynikało, że tego dnia udało się złowić dwie trocie na młynówce rzeki Wieprza. Kuba i Andrzej spróbowali jeszcze szczęścia na wskazanym odcinku, ale nie wpłynęło to na ostateczny rezultat. W ciągu czterech dni nie spotkaliśmy ani jednej upragnionej troci.

Nie to było jednak najważniejsze. Grunt, że przeżyliśmy ciekawą przygodę i na własne oczy przekonaliśmy się o różnicach pomiędzy morskimi a podgórskimi rzekami. W tej pasji liczy się każde doświadczenie, a nam udało się spróbować czegoś zupełnie nowego.

 

Niech się łowi!

Polecane

pixel